poniedziałek, 28 lutego 2011

"Paryskie" klimaty

Wbrew temu, co w temacie nie będzie dziś ani słowa o słynnej wieży, eleganckich kobietach i innych takich francuskich ciekawostkach. Pani M. nigdy tam nie była (jeszcze) i dlatego nie potrafi też nic ciekawego napisać na temat kraju słynącego z romantycznego akcentu i zamiłowania do żabich udek :)
Będzie natomiast przepis na:

PROSTACKIE CIASTKA PARYSKIE:


Potrzebne będą:
kostka palmy/margaryny,
1 szklanka cukru pudru
2 szklanki mąki
2 łyżki kakao

Ugniatamy trzy pierwsze składniki, dzielimy na dwie części. Do jednej z nich dogniatamy kakao. Z obu kolorów tworzymy wałeczki. Następnie łączymy je ze sobą, troszkę turlając :) i obtaczamy w cukrze, najlepiej brązowym. Wstawiamy na pół godziny do lodówki.
Po tym czasie wyjmujemy i kroimy w średniej grubości plasterki.
Wstawiamy je do nagrzanego piekarnika na ok 20 minut (zależy od pieca)

Bon appetit!

niedziela, 27 lutego 2011

It's such a wonderful life

Dziś zastajemy panią M. siedzącą w szkolnej ławce (nie zauważyliście jak często tam wraca? ). Ma osiem lat. Nie różni się od swoich rówieśników prawie niczym. Ma dwa czarne warkoczyki zakończone kokardkami w kolorze czerwonym, dość pyzatą jeszcze buzię i fartuszek z naszywką wzorowy uczeń. Jest plastyka. Przed nią ciekawe zadanie. Ma narysować jak wyobraża sobie świat w 2000 roku. Dzieci rysują statki kosmiczne, loty na Marsa dla każdego, nieziemskie stylizacje przechodniów. Ona podobnie, ale przy okazji myśli sobie jaka już będzie dorosła. Będzie miała 21 lat, pewnie już będzie nawet miała jakiegoś męża...

Pani M. ma 21 lat. jest studentką. właśnie spędza wakacje pracowicie tyrając w Szkocji i po raz pierwszy zachłystując się Wielką Brytanią. Urodziny spędza w gronie pana M., ich przyjaciela Michała i dwójki nowych znajomych- Joli i Wieśka. ten 2000 rok to dla niej teraźniejszość, która wcale nie jest ani kosmiczna, ani inna niż te trzynaście lat temu. Jedno się zgadza... czuje się dorosła.

Dzisiaj ta sama pani M., tylko bez warkoczyków, kilku kilogramów i ze sporym bagażem doświadczeń, siedzi sobie w  niezbyt ładnym mieście Ł., w swojej/nieswojej kuchni. ma na sobie różową piżamę z misiem (w tym wieku, to już chyba nawet zabawne nie jest :) ) i pije herbatę bez cukru. Próbuje napisać coś mądrego, albo chociaż zabawnego. Ale do głowy przychodzi jej tylko myśl, że nie wie kiedy nagle stała się taka dorosła.. To tak minęło.... może troszkę za szybko...

piątek, 25 lutego 2011

Paplanie o niezadowoleniu...

Polacy uznawani są często za jeden z najbardziej narzekających narodów. Istnieje wiele anegdot mówiących o tym z czego nie jesteśmy zadowoleni.
Dawno, dawno temu, w mieście na literkę P., pani M. grzecznie chodziła na studia, a dwa wieczory w tygodniu spędzała na nauce języka angielskiego. Jedno z takich spotkań, z wyjątkowo sarkastycznym Anglikiem o imieniu Glenn, toczyło się wokół różnic między Polakami a Brytyjczykami. Oprócz spraw typowych, dotyczących innych tradycji, obyczajów, poczucia humoru, lektor stwierdził, że jesteśmy wiecznie niezadowoleni. Gdy spotyka się kogoś na ulicy i mówi:  Cześć! Jak leci? W odpowiedzi najczęściej słyszy się: Tak sobie/ Może być! Nie za bardzo, bo... no właśnie. Tu Glenn zaczął się śmiać i wymienił: bo mamy doła, bo jest za zimno, albo za ciepło, bo boli mnie głowa..... itd... A gdy spotykamy Anglika i zadajemy podobne pytanie, odpowiedzią jest: Fine, thanks! It's ok. A potem okazuje się, że ten człowiek dzień wcześniej stracił matkę, czy ojca.
Która postawa lepsza?
Babcia G., którą pani M. tak lubi cytować, zawsze mówi: Obcym ludziom się całej pupy nie pokazuje! Choćby nie wiem jak było ciężko, zachowaj to dla siebie, dla bliskich. Bo ten obcy człowiek uda współczucie, zrozumienie, ale potem często (nie zawsze) będzie się z Ciebie śmiał. Dlatego z mało znanymi Ci osobami, rozmawiaj głównie o pogodzie.
Pani M. zawsze się buntowała i twierdziła, że babcia nie ma racji. Ale gdy trochę zobaczyła, przeżyła i nauczyła się więcej o ludziach, musi babci przyznać rację, choć w części.
Na szczęście nie ma reguł bez wyjątków :)

A to trochę dołująca piosenka, ale bardzo ciekawa! POLECAM!


czwartek, 24 lutego 2011

Refleksyjnie...

Zazwyczaj jest tak, że chcemy być tam, gdzie nas nie ma, albo gdzie byliśmy kiedyś. Idealizujemy przeszłość, chociaż w głębi serca zdajemy sobie sprawę, że bywało różnie.
Może ten sam mechanizm rządzi także chęcią wejścia w czyjąś rolę, bycia kimś innym... Bo trawa zawsze jest bardziej zielona po drugiej stronie ogrodzenia...
Człowiek szczęśliwy to więc taki człowiek dla którego przeszłość i inni ludzie to tylko inspiracje, siła napędowa, a nie powód do smutku i zazdrości....

Zdjęcie robione kilka lat temu, 1724 kilometry stąd....


środa, 23 lutego 2011

Budyniowe wspomnienia

Na samych obrzeżach miasta Ł., otoczony zgrabnymi klockami domków jednorodzinnych, stoi sobie żółty blok. Właściwie nie wyróżnia się niczym spośród innych tego typu budowli, powstałych przez ostatnie pięć lat. Ma duże, przestronne balkony, a dookoła sztucznie zaprojektowane trawniki, klomby i małe drzewka. Klatki tegoż obiektu wyposażone są w estetyczne kafelki, windę , a nawet kamery. Gdyby wejść do windy i nacisnąć na guzik wskazujący ostatnie piętro, a następnie skierować się do drzwi z numerem 18, byłoby można zostać gościem pani M. Niestety nie dzisiaj...
Powodem nie jest ciągły ryk młodszego Stworka, ani nawet brzęczenie starszego, który po raz setny zadaje rodzicielce to samo pytanie. Nie jest nim nawet chwilowy brak kawy rozpuszczalnej. Pani M., co się jej rzadko zdarza, zachorowała. Ma podpuchnięte oczy, zapchany nos a w głowie łupie jej tak, jakby ktoś wiercił młotem pneumatycznym. Jest to więc jeden z niewielu takich dni, gdy jedyne czego pragnie to ŚWIĘTY SPOKÓJ. Nie będzie jednak niczym niezwykłym stwierdzenie, iż... NIE MA O CZYM MARZYĆ!!!
A tak by chciała leżeć w łóżku, przykryta kocem pod sam nos, pić herbatę z cytryną i miodem i oglądać coś ciekawego w telewizji, albo po prostu leżeć w tym łóżku i spać...
Pamięta, gdy miała siedem, może osiem lat i złapała grypę. Razem z siostrą miały gorączkę 40 stopni i mama na przemian robiła im zimne okłady i wmuszała w nie hektolitry płynów. A gdy już czuły się lepiej upiekła dla nich bułeczki z budyniem. One siedziały w łóżku, oglądały "Mini playback show" (jeszcze na jakimś niemieckim kanale) i wcinały te drożdżowe pyszności.. Mniam... To były czasy... Nawet chorobę wspomina się z jakimś dziwnym rozrzewnieniem...
.................................
Dla zaciekawionych smakiem bułeczek.. ta-dam:

BUŁECZKI Z BUDYNIEM
 Potrzebujesz:

10dkg drożdży
1 łyżkę cukru
1szklankę mleka
1 płaską łyżeczkę soli
1 małe masło roślinne/ewentualnie palma
2 jaja- roztrzepane
mąka tortowa 1 kg

Nadzienie:
2 budynie- ugotowane w 3 szklankach mleka
(2,5 gotujemy a w O,5 rozpuszczamy te budynie z odpowiednią ilością cukru)

1) Robimy zaczyn: drożdże rozpuścić z cukrem, zalać połową szklanki ciepłego mleka i wsypać 2 łyżki mąki.
Rozmieszamy i na jakieś 20-30 min odstawiamy do wyrośnięcia.
2) resztę mleka, sól i masło roślinne roztapiamy i studzimy, a następnie wlewamy do tego roztrzepane jajka.
3) Do wyrośniętego rozczynu wlewamy roztopione produkty, a następnie dosypujemy mąkę i wyrabiamy ciasto. Gdy będzie już elastyczne, wkładamy je do lodówki na godzinę.
4) Ciasto wałkujemy i wycinamy kwadraty (mniej więcej 5x5cm), na środek każdego wrzucamy łyżeczkę budyniu i zaklejamy jak kopertę. Następnie wykładamy uformowaną bułeczkę na przykrytą papierem do pieczenia, blachę.
5) Blachę wkładamy do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika na 20 minut.
6) Po ostygnięciu lukrujemy (do lukru można dodać odrobinkę np. waniliowego aromatu..)

Smacznego!



wtorek, 22 lutego 2011

Danie dnia...

Pani M. smaruje własnie bułki masłem i serkiem pomidorowym... Za oknem tylko słońce udaje, że zbliża się wiosna... Prawda jest jednak taka, że termometr nie chce pokazać nic ponad minus 12 stopni.... Nasza bohaterka wzdycha ciężko i postanawia zaserwować wszystkim zmęczonym zimą, pewien utwór...

poniedziałek, 21 lutego 2011

Niewidzialne

-Kiedy ja stanę się niewidzialna?-pomyślała Pani M., patrząc na swoje odbicie w lustrze. I jak przystało na pytanie retoryczne, odpowiedzi nie usłyszała.
Przyjrzała się jednak sobie dokładnie. Wiele się zmieniło. Już nie ma dwudziestu lat. Skóra nadal ok, ale gdzieś  w jej oczach widać, że stoi przed nią kobieta dojrzała.  Kiedy się nią stała? Nie pamięta. Tam, w środku nadal jest tą samą... dziewczyną... A może nawet dziewczynką, która z plecakiem wypełnionym po brzegi książkami, maszerowała do szkoły.
Pamięta, gdy pierwszy raz powiedziano do niej w sklepie "pani". Zdziwiła się, bo nie czuła się jak DOROSŁA... Potem to już potoczyło się bardzo szybko..
Ostatnio oglądając jakiś dokument usłyszała stwierdzenie, że kobiety w pewnym wieku, stają się niewidzialne. Niby trochę się zdziwiła, ale po chwili stwierdziła, że tak właśnie jest! I (o zgrozo!) czasem i jej się to zdarza. Z tym, że ona robi się niewidoczna tylko w momentach, gdy jest z dziećmi. I to jest całkiem naturalne i zrozumiałe. Staje się wtedy matką, każdy patrzy na nią przez ten pryzmat...
Materiał, który obejrzała mówił jednak o kobietach po czterdziestce i starszych. To one ze smutkiem opowiadały, że się ich nie zauważa, że jedyną rolą w jakiej widzi je społeczeństwo, to rola emerytek albo babć. To tak jakby przestały być kobietami. Nikt nie widzi, że są nadal atrakcyjne czy ładne.
Co innego, gdy chodzi o mężczyzn. Oni muszą mieć grubo po 60-tce, by patrzeć na nich jak na starszych panów. Nikt się nie dziwi, gdy zostają ojcami po pół wieku życia. Ale niech tylko jakaś czterdziestolatka spróbuje być w ciąży, staje się obiektem dziwnych spojrzeń, a czasem krytyki. Taka kobieta powinna przecież przestać myśleć o "takich sprawach". To niesmaczne i w ogóle...
Może dlatego głównie kobiety chcą zatrzymać czas za wszelką cenę, poddają się operacjom plastycznym, nie mówią głośno o swoim wieku... Boją się stać niewidzialnymi...
Pani M. uważa, że to kwestia uprzedzeń i stereotypów, jakie kładzie nam do głowy społeczeństwo. Bo to ono kreuje myślenie jednostek... Wystarczy zacytować jej ukochaną babcię, która zawsze mówi, że kobieta musi o siebie dbać, a facet... facet to wystarczy, że jest trochę ładniejszy od diabła :)

piątek, 18 lutego 2011

Kawałek kiełbasy dobrze podsuszonej :)

Pani M. spędziła dzisiejsze przedpołudnie wałęsając się po plastikowych uliczkach, przesiąkniętych zapachem kartonów, szklanych słoików i wielu (często naciąganych) promocji. Jak zwykle wpadła tam tylko na chwilkę... dosłownie na pięć minut. Miała wejść, zabrać co trzeba i szybko wyjść. Oczywiście to pobożne życzenie okazało się klapą już po pierwszych kilku sekundach... Bo nawet ona, kobieta dość rozumna i raczej oszczędna, nie potrafi się obronić przed dziwaczną magią... supermarketu.
Czy to nie jest żałosne? Niby tak się uświadamiamy, czytamy o trikach handlowców, powtarzamy, że reklamy kłamią... A gdy mamy zmierzyć się z tym tworem, nagle okazuje się, że potrzeba nam znacznie więcej, niż te trzy pozycje na naszej liście zakupów...
Ale po to własnie ktoś, kiedyś, wymyślił wielki sklep. Ma on dawać klientowi poczucie, że kupi w nim wszystko, czego potrzebuje.. że jest dla niego stworzony. Tymczasem prawda jest taka, że ta muzyczka w tle, rozmieszczenie półek i mnóstwo, niby tanich, drobiazgów przy kasie to zwykły chwyt marketingowy, pułapka...
Należy teraz wrócić do pani M., która patrząc na ludzi stojących w kolejce, przypomniała sobie o... kawałku kiełbasy dobrze podsuszonej.... I uśmiechnęła się do swojej pamięci, która pokazała jej właśnie Lisę i Annę z "Dzieci z Bullerbyn", które miały robić zakupy dla całej rodziny. Mimo, że ta historia była dla bohaterek strasznie denerwująca, pani M. troszkę im zazdrościła. Kiedyś marzyła o takim sklepie, jak ten w pobliżu Bullerbyn... Taki w którym sprzedawca traktuje Cię jak przyjaciela, a na dodatek częstuje cukierkami prawoślazowymi... Oczywiście droga do sklepu jest piękną ścieżką, dookoła której widać kwitnące drzewa, pachnące kwiaty i zielone pagórki. I jeszcze musi świecić cudne słońce.  A miejsce plastikowych reklamówek zajmuje wiklinowy koszyk. O tak!
Tymczasem na taśmie w blaszanym, szarym markecie lądują kolejne produkty, które, zmęczona życiem pani sprzedawczyni, niemrawo przerzuca przez czytnik....
...........................................
Dla przygnębionych szarością i zimą pani M. serwuje coś pysznego, skradzionego Nigelli Lawson...  Ostrzegam, że nie da im się oprzeć.....

KULECZKI DLA ŁAKOMCZUCHÓW
4-5 batonów mars
2 szklanki płatków kukurydzianych
1/4 kostki masła

Topimy na małym ogniu marsy z masłem. Gdy się rozpłyną, zdejmujemy z ognia i wrzucamy płatki. Mieszamy aż wszystko pokryje się czekoladą... Formujemy kuleczki (najlepiej łyżką, bo gorące), które kładziemy na talerzu/ albo wrzucamy po łyżce masy do foremek papierowych na muffinki. I do lodówki..
Pani M. niestety wyjada nawet na ciepło... i znikają ekspresowo...

czwartek, 17 lutego 2011

Sunshine Award

Pani M. bardzo dziękuje MAŁEJ MI za to wyróżnienie :). I choć jest tak krótko w tej blogspotowej społeczności, poczuła się jakby była tu już troszkę dłużej :)
Dzis ma pełne ręce roboty:pieczenie, gotowanie i inne takie, bo goście się wprosili i MUSI się jakoś pokazać.
Tak więc 10 rzeczy, które sprawiają, że jest szczęśliwa:

1) gdy świeci słońce a w powietrzu czuć coś takiego, ulotnego.. ciepłego... wiosennego,
2) gdy może porozmawiać z osobą jej nieznaną, ale dającą jej jakąś inspirację, mądrość,
3) kiedy czyta książkę, a ona wciąga ją w zupełnie inną rzeczywistość :)
4) gdy ma piękne sny, takie z których nie chce się obudzić, a gdy się budzi chciałaby zasnąć raz jeszcze,
5) gdy udaje się jej zrobić to, co zamierzała..
6) gdy patrzy jak pan M. czyta stworkom bajki na dobranoc,
7) kiedy może obserwować jak wielkie postępy robią jej małe stwory i ile radości daje im poznawanie świata,
8) gdy wieczorem czuje zapach małego, dziecięcego ciałka, gorącego i pachnącego niewyobrażalnie słodko,
9) gdy piecze :)
10) I cięzko powiedzieć, kiedy jeszcze jest szczęśliwa... Może wtedy, gdy słyszy opowieści swojej babci... o tym jak ona wychowywała dzieci, jak nie było pieluszek jednorazowych a ciuszki miała jedne na zmianę... O tym, że zawsze trzeba wierzyć, nawet jak jest trudno i że jej marzeniem (babci oczywiście) zawsze było by być grubym, bo to oznaka dobrobytu :)....

Pani M. nie poda dalszych uczestników, bo po pierwsze jeszcze zna za mało blogowiczów a po drugie musi wracać do garów :)

P.S. Mała Mi! Twoja ksyvka kojarzy mi się z inną dziewczyna, którą poznałam, gdy miałam okazję być jednym z elementów sporej forumowej rodzinki... Ale.. było minęło... choć czasem mam z tamtą Małą Mi kontakt...

środa, 16 lutego 2011

Drzwi do Krainy Czarów...

Pani M. jest odporna na nałogi. Nie pali, nie pije i nie odurza się żadnymi ciekawymi substancjami. Po prostu to nie w jej stylu. Ale mimo, że jest zadowolona ze swojej odporności na uzależniające specyfiki, niepostrzeżenie dała się wciągnąć w inny nałóg...
Zaczęło się już w dzieciństwie. Nie pamięta kiedy, ani co było pierwsze. Jej pamięć obejmuje jedynie wieczory, gdy tata serwował te smakowite kąski, a ona chłonęła je każdą swoją komórką. Tak mu wtedy zazdrościła, że potrafi... a ona jest jeszcze za mała... Po jakimś czasie nie potrzebowała już do tego rodziców. Była na tyle duża, by poradzić sobie samodzielnie. Szybko odkryła, że by to dostać, nie potrzebuje nawet pieniędzy. Po prostu wchodzi, wybiera i już.
I tak powolutku wpadała w Krainę Czarów. Coraz bardziej pochłonięta tym innym światem. Nikogo nie zastanawiało czy to normalne, że mała dziewczynka woli spędzać wakacje sama, sporadycznie biegając gdzieś z koleżankami. Później tata wyłączał jej lampkę w pokoju, by robiła to krócej, bo ile można!?
Ciężko jej przypomnieć sobie jak to się zaczęło... W każdym razie do dziś trzyma w głowie obraz małej pani M. (którą wtedy jeszcze nie była), przykrytej po uszy ciepłą kołderką i zasłuchaną w... opowieść o Pinokiu. U stóp jej łóżka siedział tata, dumny, ze udało mu się zdobyć taką perełkę (zapewne spod lady) i czytał... Zawsze z nadzieją, że jego starsza córka w końcu zaśnie, jak ta młodsza. Ale łatwo można się domyślić, że to nie następowało... nigdy.
Niestety w tamtym czasie książki nie były tanie ani łatwo dostępne, więc w domu była ich ograniczona ilość. Może dlatego lub raczej dzięki temu, pani M. odkryła swoje ulubione miejsce. Pachnącą kurzem i drukiem, pełną pięknie ilustrowanych tomów, bibliotekę (do dziś ją odwiedza, gdy wpada do miasta  J.).
"Filonek bezogonek" to jedna z pierwszych książek, którą przeczytała sama. W pewnym momencie swoich literackich poszukiwań natknęła się na "Karolcię". I chyba wtedy się zaczęło. Wpadła po uszy w świat czarów, rzeczy niemożliwych i tak ją fascynujących... Następne były "Opowieści z Narnii", "Akademia pana Kleksa" i wiele, wiele innych... Marzyła o tym by mieć niebieski koralik spełniający życzenia lub by choć we śnie mogła, tak jak jej ulubieni bohaterowie, przenieść się do świata Narnii.
Jej zapał ochłonął nieco, gdy poszła do liceum. Życie nastolatki zaczyna się kręcić wokół nauki, koleżanek i pierwszych zauroczeń. To wtedy, gdzieś po drodze, napotkała pana M. Przez chwilę zapomniała o Krainie Czarów. Chciała żyć tu i teraz, bez magii.
Potem na studiach czytała całe stosy książek.. ale tych obowiązkowych. Jednak nawet wśród z nich potrafiła odnaleźć mnóstwo perełek... Cały czas jednak była daleko od swoich pierwotnych fascynacji.
Aż do pewnego popołudnia, gdy jadąc w ciasnym tramwaju natknęła się na pewną kobietę... Miała ona może ze dwadzieścia lat,  krótkie włosy i była pochłonięta czytaniem jakiejś książki. W pewnym momencie głośno zachichotała, a tłum ściśniętych ludzi odwrócił się w jej stronę. Zdawała się nawet tego nie zauważyć, bo kilka minut później znowu zaczęła chichotać...
Pani M. patrzyła na tę drobna kobietę i strasznie jej zazdrościła tych emocji... Wychodząc, delikatnie zerknęła na okładkę.. I to było jej pierwsze spotkanie z... Harrym Potterem.
Długo zajęło jej zdobycie pierwszego tomu. Nie, wcale nie dlatego, że to trudne.  Ale ona, dojrzała studentka ma czytać bajki????? Jednak widok chichoczącej dziewczyny nie dawał jej spokoju. I tak weszła w swój stary świat, odnalazła go i pozwoliła, by do dziś mieszkał w jej głowie.
Mimo, że czyta różne pozycje, czasem nieco poważniejsze, to od wielu lat, to właśnie ten chłopiec i jego historia pomagają jej w trudniejszych momentach. Może to nieco infantylne, ale who cares? (jak mówi pan M.)

wtorek, 15 lutego 2011

Rady i porady...

Rodzi się dziecko. Upragnione, wyczekiwane i ... bezbronne. Młodzi rodzice zachwycają się każdą zmarszczką na opuchniętej jeszcze buzi, podziwiają małe stópki i pierwszy mech na główce niemowlaka. Przepełnia ich miłość, choć tak do końca nie zdają sobie jeszcze sprawy, że najtrudniejsze przed nimi.
Myśląc o tej małej istocie w brzuchu, wizualizowali sobie typowy obrazek, serwowany w każdej reklamie, filmie, gazecie. Mama w pięknym ubraniu, z pełnym makijażem i nienaganną fryzurą. Obok niej, tata, ubrany najlepiej w jakąś zwiewna koszulę z wyżelowanymi włosami. Między nimi, w kołysce śpi sobie smacznie grubiutkie, czyste niemowlę. A oni w międzyczasie normalnie pracują, kwitnie ich życie towarzyskie a do tego uprawiają super romantyczny seks...
Hmmm... Może przejdźmy do świata realnego... Świeżo upieczonym rodzicom oczy otwierają się niemal błyskawicznie. Nieprzespane noce, ciągłe karmienie albo (o zgrozo!) kolki i inne atrakcje. I nagle czują się oszukani. Ona-bo wszyscy ją zapewniali, że pozna uroki macierzyństwa w samych jasnych kolorach. A teraz ma wyrzuty sumienia, bo po prostu ledwo zaśnie, a już musi znowu karmić i przebierać, a wcale jej się nie chce. Nie ma nawet sił, by cieszyć się tym nowym, cudnym człowiekiem, tak jakby chciała. Nikt jej nie powiedział, że bycie mamą noworodka, to nie tylko słodkie chwile, obserwowanie śpiącego malucha i chodzenie z nim na spacery...
On- bo spodziewał się ciągle uśmiechniętej żony/partnerki z rumianym bobasem w ramionach. Tymczasem widzi zmęczoną młodą mamę, pełną pytań, obaw, a do tego jeszcze całkiem słabą fizycznie i psychicznie. Słyszy płacz dziecka w nocy i sam wstaje po kilka razy, by sprawdzić czego ten mały ssak potrzebuje.
O tym wszystkim rzadko się mówi. Może dlatego młodzi ludzie czują, że te nowe role ich przerastają. Myślą, że to tylko u nich tak jest, że są za słabi, by być dobrym rodzicem.
Ale tak nie jest! I wystarczy jakaś pomocna dłoń, czy dobre słowo, by przywrócić im wiarę we własne możliwości. Co mądrzejsza babcia zabierze im czasem małego stworka, by mogli gdzieś wyjść, poczuć, ze nadal są tymi samymi ludźmi, tylko bogatszymi... w dziecko.
Niestety często zamiast wsparcia, dostają pięknie opakowane w papier pod tytułem:"ja wiem lepiej", rady... A te frustrują ich jeszcze bardziej...

Pani M. jak tylko urodziła swoje dzieci była bombardowana uwagami, co z nimi robić a czego nie. A to wietrzyć, a to nie wietrzyć, a to kłaść w poduchy, a to przykrywać pieluchą... Ale najgorsze były uwagi, co robić, by dziecka nie przyzwyczajać... Nie wolno z nim spać, nosić go za dużo, kłaść do swojego łóżka, bujać w wózku.. BO SIĘ PRZYZWYCZAI!!!!!!!!!!!!! A co z tego, że niemowlak będzie słodko drzemał obok niej? Przecież to nie na zawsze! To tylko na te pierwsze tygodnie, gdy oboje potrzebują poczucia bezpieczeństwa i wypoczynku.
Oczywiście większości "rad" pani M.słuchała, bo chciała być matką nowoczesną, której dziecko w niczym nie może przeszkodzić.  A teraz... czasem tego żałuje...  Bo te małe stworki rosną tak szybko... a chwile gdy można poczuć ciepło tego małego ciałka, to przecież niewielki ułamek z ich życia.. Nie powtórzą się..

niedziela, 13 lutego 2011

Pod waniliową pierzynką...

Za oknem ciemno i zimno. Śnieg kapie sobie powolutku, odbijając się w kuchennym oknie. Komu chciałoby się wychodzić teraz na zewnątrz? Brrr... Tylko ciepły koc, gorąca herbatka i jakaś smaczna książka.
A z drugiej strony szyby, na niewygodnym krzesełku z Ikei, z podciągniętymi pod samą brodę kolanami siedzi sobie pani M.
Stworzonka w łóżkach, pan M. znęca się artystycznie nad swoimi figurkami z plastiku (jest maniakiem Warhammera-takiej strategicznej gry, która polega na ciągłym toczeniu bitew.. no w skrócie mówiąc), a ona myśli sobie tylko, jak to miło mieć DOM.
Nie ważne gdzie się znajduje, ile ma metrów kwadratowych i czy jego standard odpowiada dzisiejszym trendom czy nie. Najważniejsze, że w takie dni, jak dziś, można się w nim schować. To ciepło docenia się, gdy pada deszcz, albo gdy wraca się z mroźnego spaceru. A czasem, gdy słyszy się w wiadomościach, że jakiś bezdomny zamarzł gdzieś na śniegu. A przecież on kiedyś też pewnie miał dom...
Pani M. zamyśla się na chwilę... Tekst, który właśnie pojawił się na ekranie jej komputera, zaczyna być coraz bardziej smutny. A ona chciała przecież napisać o czymś pozytywnym, miłym... Taki miała zamiar...
Chciała zobaczyć siebie zwiniętą na wygodnej sofie, przykrytą mięciutkim kocem i zaczytaną w ciekawej książce... A do pełni szczęścia brakowało jej tylko jakiegoś przysmaku... najlepiej takiego, którego nazwa byłaby tak ciepła, jak ogień, który tajemniczo pali się w kominku...

ŚPIĄCE JABŁUSZKA POD WANILIOWĄ PIERZYNKĄ (ze starej książki dla dzieci :) )
Potrzebujesz:
- tylu jabłek, ilu będzie konsumentów (chyba, że ktoś zje więcej, niż jedno)
-cukier-najlepiej trzcinowy,
-budyń waniliowy,
-3/4 l mleka
-pół kostki masła

1)Jabłka obieramy, tarzamy w cukrze i wykładamy na wysmarowaną blaszkę, przykrywamy folią aluminiową. Rozgrzewamy piekarnik do 190st., wkładamy jabłka na ok 40 minut.

2)Przygotowujemy budyń waniliowy wg przepisu, ale w większej, niż na opakowaniu, ilości mleka (czyli na opakowaniu pół litra, więc do sosu 3/4 litra) Na koniec rozpuszczamy w nim masło.

Gotowe jabłuszka otulamy ciepłą i aromatycznie pachnącą pierzynką... Smacznego...

sobota, 12 lutego 2011

O marzeniach

Kiedy Pani M. była dużo młodsza... właściwie, kiedy była bardzo mała, marzyła o zjedzeniu tabliczki czekolady. Nie żeby nigdy jej nie jadła! Wręcz przeciwnie. Pani M. uwielbiała czekoladę.
Ale właśnie kiedy była małą dziewczynką mama bardzo ją w tym ograniczała. Powodów było wiele: czekolada niszczy zęby, zamula żołądek i inne takie absurdalne, z punktu widzenia dziecka, argumenty.
Tak więc nasza mała pani M., z rozmarzeniem na swej rumianej buzi, wyobrażała sobie, że jest już całkiem dorosła i zjada czekoladę wprost z papierka. Całą.
Ta wizja długo krążyła po jej dziecięcej główce. Ale jak to z marzeniami bywa... zmieniają się, gdy dorastamy.
Tak też było w tym przypadku. Gdy pani M. podrosła i mogła sama kupić sobie tabliczkę, po prostu przestała już ją lubić. Nie zupełnie oczywiście. Ale stała się wybredna. Czekolada już nie mogła być tylko czekoladowa, ale na przykład z bakaliami, nadziewana albo pistacjowa. Poza tym... która kobieta maszerowałaby sobie wdzięcznie z taką "przekąską", nie myśląc przy tym ile to kalorii?

I tak, wspominając tą zamierzchłą już przeszłość, pani M. znalazła w niej pewne porównanie... ta czekolada to jest trochę jak jej życie. Nie jest stereotypowe-czekoladowe, ale czasem nadziewane, czasem naszpikowane rodzynkami a zdarza się też jakaś gorzka grudka kakao w środku. Może dlatego  ciągle marzy o tym, by nie uciekało w takim tempie, nie popycha go, nie goni. I coraz bardziej docenia, że ma ten komfort, by spokojnie obserwować jak jej dwa małe stworzonka delektują się słodkimi kawałeczkami swojej przygody z życiem...

piątek, 11 lutego 2011

Chrupiące bagietki

Pani M. jest już kobietą dojrzałą. Przynajmniej z perspektywy odgórnie ustalonych norm społecznych i ... etykietek na kremach dla kobiet w jej wieku. Od kilkunastu lat niezmiennie mieszka w dużym mieście... Co jakiś czas zmienia się jednak jego nazwa. Czasem jest to miasto na S, czasem na G, a czasem na inną, ciekawą literę polskiego alfabetu. Grunt, że to spore miasta, takie w których nie można się nudzić. Pani M. raczej się nie nudzi. Prawie nigdy.
Jej zajęcia, poza opieką nad dwoma niesamowitymi stworzonkami, krążą wokół typowych czynności stereotypowej kury domowej (pani M. nie lubi tej nazwy, woli myśleć o sobie "the lady of the house"-usłyszała to określenie w jednym z brytyjskich seriali). Pranie, sprzątanie, prasowanie i... gotowanie.
Uwielbia gotować. Gdy ma wolną chwilę śledzi różne portale serwujące ciekawe przepisy i zdjęcia kulinarne.
Poza gotowaniem pani M. kocha czytać. Co czyta? Ciężko powiedzieć. Fascynują ją tak różne rodzaje literatury, że nie da się ich dookreślić. Ważne by wciągnęły ją w swój świat. By czasem poczuła się jak Mały Książę a innym razem jak Lisbeth Salander z powieści Larssona.

Pewnego dnia, a było to już jakiś czas temu pan M. podsunął jej pomysł.
Spodobał się jej od razu, bo ma za sobą doświadczenia tego rodzaju.
Ale gorzej było z realizacją nowego projektu.
Dopiero dziś zasiadła w swojej kuchni, spojrzała na szary świat za oknem i westchnęła ciężko.
Jak zwykle zajrzała na ulubioną stronę z przepisami i jakoś tak... nie wiadomo kiedy znalazła się na czyimś blogu.
Blog opowiadał o rozkoszy jedzenia...
Zdjęcia chrupiących bagietek i ociekających pysznym sosem kawałków kurczaka sprawiły, że pani M. postanowiła pisać.
I tak to się właśnie zaczęło...